Centrum Formacji Misyjnej jest domem dla wszystkich misjonarzy.
O porwaniu, pobycie w niewoli i o bezgranicznym zaufaniu Bogu
opowiadał ks. Mateusz Dziedzic,
misjonarz w Republice Środkowoafrykańskiej
Publikujemy pierwszą część świadectwa ks. Mateusza
UWAGA! Poniższy materiał jest własnością prywatną. Jest więc chroniony prawem autorskim. Kopiowanie i wykorzystywanie w całości lub części jest prawnie zabronione.
ŚWIADECTWO KS. MATEUSZA DZIEDZICA DANE W CFM, 8 GRUDNIA 2014
ROKU
"Witam was bardzo serdecznie. Cieszę się, że mogę wrócić do CFM,
gdzie spędziłem kiedyś 10 miesięcy. Od dwóch tygodni dziękuję Panu Bogu za to,
co mi uczynił. Dziękuję Panu Bogu i w miejscach gdzie jestem: w szkołach,
parafiach, dziękuję ludziom za dar modlitwy, bo wiem, że wiele osób się za mnie
modliło. I czułem moc modlitwy.
To wszystko co się stało było trudnym przeżyciem. Byłem w
niewoli, cierpiałem, miałem warunki spartańskie, jednak Pan Bóg dał mi siłę i
modlitwa milionów ludzi została wysłuchana, bo jestem, wróciłem, jestem zdrowy,
mam siłę.
Moi współwięźniowie są cali i zdrowi, wrócili do swoich domówi. Nawet
generał za którego siedzieliśmy dostał szansę od Pana Boga. Jest już w Kongo,
siedzi teraz w hotelu. Używa telefonu, dzwoni do swoich ludzi w lesie. Nie może
wrócić jeszcze do Republiki Środkowoafrykańskiej – mają trwać rozmowy miedzy
prezydentem Konga, który jest mediatorem z rządem środkowoafrykańskim, co dalej
z generałem. Bo generał chce wrócić do swojego kraju, chce się nawrócić i chce
mieć posadę w armii – być generałem, albo szefem żandarmerii. W każdym razie
wysokie stanowisko. I wtedy jego ludzie wyjdą z lasu i będą mieć pracę razem ze
swoim generałem.
Pierwszy postulat był jednak taki, że generał przyjdzie do
lasu. Zatrzymano więc na początku dziesięciu Środkowoafrykańczyków, później
zatrzymano dziesięciu Kameruńczyków. Stało się to pomimo tego, że siły
specjalne Kamerunu przy granicy są świetnie uzbrojone i wyszkolone. Oni mimo
tego cztery razy przeszli granicę i porwali Kameruńczyków z pola, a potem z
drogi międzynarodowej. Ci ludzie to prawdziwi profesjonaliści. Są to ludzie
generała Miskine’a, z którym byli przy władzy do 2003 roku jako ochrona
prezydenta Ange-Felix Patasse’a. Potem gen. Miskine musiał uciekać do
lasu ze swoimi ludźmi. Siedzieli tam przez 11 lat. Rok temu
szła kolejna rebelia, bardzo krwawa. Gdy Miskine przekroczył granicę Kamerunu został aresztowany. Jego ludzie pozostali więc
w lesie przez 14 miesięcy jak sieroty. Byli bardzo zdeterminowani, bo nie mieli
z nim kontaktu. Raz na jakiś czas tylko dzwonił do nich.
Wpadli więc na pomysł: to my tutaj pokażemy. Mieli broń. Są
w ogóle bardzo dobrze uzbrojeni. Mają karabiny maszynowe i ciężką broń. Wyszli
na drogę i zatrzymali mały samochód, który akurat przejeżdżał. Zatrzymali 10
Środkowoafrykańczyków, spalili ich samochód i zabrali ich do bazy. Ogłosili to
w radiu, że żądają uwolnienia gen. Miskine’a. Ale nie było reakcji ze strony
władzy. My na misji wiedzieliśmy, że bojownicy są w lesie. Był wśród
uwięzionych nasz parafianin. Modliliśmy się za porwanych. Później dowiedziałem
się, że jeszcze porwali Kameruńczyków. Cztery tygodnie później, w poniedziałek,
mocne pukanie w drzwi… wyszliśmy z ks. Leszkiem. Przedstawili się. Słyszeliśmy
o nich, bo byli trzy lata w mojej parafii 35-40 km od misji. Wiedziałem,
że tam są. Wychodzili nie raz na drogę. Czasami okradali samochody. Wiedziałem,
że w lesie są „ludzie Miskine’a”. Ludzie się ich bali. Bardzo się ich bali. No
i oczywiście powiedzieli: Nie chcemy waszych pieniędzy, nie chcemy waszego
dobytku. Przyszliśmy po was, bo chcemy uwolnienia naszego generała, który
przebywa w więzieniu. Nie dało się z nimi dyskutować. Widziałem, że mają
powróz. Nie chciałem nic na siłę. Złamią mi rękę, złamią mi nogę – nie było
sensu. I wtedy przyszło natchnienie. Już byliśmy przy branie. Prowadzą nas
dwóch. Podszedłem ich własną bronią – ich argumentem. Mówię tak: Widzicie,
zabraliście nas dwóch. Misja zostaje sama. Stróża nie ma. Przyjdą złodzieje,
okradną misję i rano ludzie zobaczą, że nie ma misjonarzy i powiedzą, że
„ludzie Miskine’a” zrabowali misję. Szef tak patrzy na mnie: Masz rację,
jeden zostaje. No to ja byłe starszy, byłem pięć lat w Afryce, miałem
więcej doświadczeń, więc od razu mówię do ks. Leszka: Ja idę, ty zostajesz.
Pan Bóg wysłuchiwał modlitwy milionów ludzi, bo jestem
szczęśliwy, wolny i zdrowy. Ale Pan Bóg wysłuchiwał już modlitwy w trakcie. Gdy
mnie zatrzymano to po ludzku patrząc wydarzył się taki oko przypadek. Nie było
stróża na misji. W niedzielę nasz stróż nie pracuje. Porywacze zaczęli
dopytywać się o stróża twierdząc, że byli przygotowani na jego spotkanie. Oczywiście
najprawdopodobniej by zginął, a stróż to był mój najlepszy katechista. Ma
dziewięcioro dzieci. Zawsze jest w kościele zaangażowany. Najlepsza rodzina w
parafii. Mógł osierocić dziewięcioro dzieci. Nie było go. Przypadek?
Mało tego. Jak było pukanie do drzwi pierwsze co zrobiłem to
chwyciłem za telefon komórkowy. Misja jest w miasteczku, więc jest tam sieć
komórkowa. W sobotę i niedzielę nie było jednak zasięgu. Ale pierwsza reakcja
to złapałem za komórkę chcąc dzwonić na policję, której nowy szef jest
członkiem wierzącym, zaangażowanym katolikiem. Wspiera też biednych. Wiedziałem,
że jak puszczę tylko jeden sygnał, bo myślałem, że to są złodzieje, to on
szybko zareaguje. Dzięki Bogu nie było zasięgu. Gdybym się dodzwonił on by na
pewno zrobił szybką akcję i były by ofiary. Porywaczy było trzynastu. Ośmiu ks.
Leszek widział z okna, a pięciu stało za kościołem. Jeden miał CKM, który był
tak ciężki, że nie mógł sobie poradzić. Z taką bronią przyszli po nas. Gdyby
rozpętała się strzelanina mogła zginąć cała dzielnica. My również.
Prowadzili nas przez główną drogę do miasteczka. Do drogi asfaltowej
międzynarodowej. Tam zawsze są policjanci. Tym razem nie było nikogo.
Patrzyłem, czy jakiś policjant nie wyskoczy. Pytałem porywaczy czy nie boją się
policji, ale mówili, że jak szli po niego, to już nie było policji. Myślę, że
policjanci wiedzieli wcześniej o zbliżających się rebeliantach. Całe szczęście
nikt nie interweniował, bo policja nie miała by szans.
Prowadzili mnie przez ten las 35 km . Szliśmy przez rzeki.
Nieraz nie było ścieżki. Maczetami robili drogę. Ja szedłem. Miałem siłę nie wiem
skąd. Wpadłem w wodę. Wpadłem w bagno. Umyli mi nogi i sandały. To był taki
pierwszy znak jak mi umyli sandały. Zatrzymali mnie. Sandały były całe w
błocie. I jak w Wielki Czwartek mył mi nogi. Jeden miał dwie butelki i mył mi
sandały i nogi, bo to był początek drogi. Wiedzieli, że jak będę miał takie
błoto na nogach to nie dojdę. Ja wiedziałem, że jest dobrze. Szanują mnie.
Dostałem kurtkę i rękawice, bo trawy były wysokie. Doszliśmy do odpoczynku. Tam
z nimi rozmawiałem.
U nas w miasteczku domy są 200 metrów od kościoła,
a ja mam mocny głos. Niesamowite jest też to, że jak porywacze przyszli, ludzie
musieli słyszeć mój głos jak dyskutowałem z nimi, a tu… cisza. Nikt nie
wyszedł. Nikt nie zareagował. I ks. Leszek powiedział mi potem, że ta cisza po
porwaniu go zabijała. Że jak poszliśmy to on nie wiedział co ma zrobić. Ks.
Leszek Zieliński to bardzo odważny kapłan, więc poszedł za nami. Myślał, że
może trzymają mnie przy barierze. Że może dyskutujemy. Może mnie biją. Poszedł
za mną. Mówi, że szedł drogą, ale nikogo tam nie było, a domy są przy drodze.
Oni mają domy nieszczelne. Jak myślmy szli z latarkami to musieli słyszeć. Tak
byli jednak przestraszeni, że przez dwie godziny nikt się nie pojawił. Po dwóch
godzinach dopiero przyszedł szef policji pytając co się stało. Całe szczęście,
że wcześniej nie przyszli, bo byłyby ofiary śmiertelne.
Szliśmy 13 godzin. Nie wiem skąd miałem siłę. Przez dwie
godziny była też burza. Odpoczywaliśmy tylko dwa razy. Ok. cztery razy
przekraczaliśmy małe rzeki. Nie piłem nic. Dopiero o godz. 15, czyli po 14
godzinach od porwania dostałem kawę. Było to już w bazie jak doszliśmy. Pytali
mnie czy uprawiam sport zdziwieni, że mam tyle siły. Odpowiedziałem: nie,
ale mój tato miał dużo pola i pracowałem w polu, a tutaj jeździłem dużo na
rowerze i grałem w piłkę. Byli tak pozytywnie zaskoczeni, że dałem radę.
Oni byli przygotowani: mieli powróz gdybym nie dał rady. Musiałbym się wtedy
chwycić drzewa, związali by mnie i nieśli. Pewnie nieśli by trzy dni, ale by
donieśli. Oni byli po prostu przygotowani na wypełnienie zadania: uprowadzić
białego.
Dlaczego my? Ponieważ na przestrzeni 150 km byliśmy tylko my. Ja
i ks. Leszek. Byliśmy 35 km
od rebeliantów, a następnie dopiero inni biali misjonarze i misjonarki. Oni
wszyscy są 100 km
od nas. Tam jest bezpiecznie bo jest duże miasto i jest dużo wojska. Czyli na
przestrzeni nie było żadnego innego białego człowieka. Nawet nie wiedzieli, że
jestem Polakiem. Myśleli, że jestem Włochem. Po prostu szli pewni siebie
wiedząc, że nikt nie może imstanąć na drodze.
Gdy przyszedłem do ich bazy zobaczyłem tych wszystkich
ludzi. Byłem ubłocony. Zobaczyłem wśród porwanych wcześniej mojego parafianina,
który przeraził się, bo nie mieli pojęcia, że mogą porwać misjonarza. Więźniowie
mieli w oczach przerażenie. Posadzili mnie na jakimś pojemniku. Przynieśli mi
kawę. I to pierwsze wrażenie, gdy zobaczyłem łańcuchy na nogach więźniów.
Niesamowite wrażenie. Uderzyło mnie to bardzo. Myślę sobie: jestem w
więzieniu…"
CDN
Combien Dieu est grand !!!
OdpowiedzUsuńCombien Dieu est grand !!!
OdpowiedzUsuńDawajcie dalej!!
OdpowiedzUsuń